Trzy tygodnie temu... przygód ciąg dalszy. :-)
Tym razem nastawiliśmy się na kierunek Łuków, Kock. Z ogłoszeń w necie wypisałem 6 motorków i ustaliłem trasę tak, żeby wszystkie obejrzeć po drodze. Wynik: ok. 200 km przejechanych, 2 simsony obejrzane...
Pierwszy miał być w Walentynowie - to taka wioska w pobliżu, do której dojechać można albo jedną podłą drogą asfaltową (nieremontowaną chyba od wojny), albo polnymi ścieżkami. Zadzwoniłem do faceta, podał numer domu. Pojechaliśmy, dojechaliśmy po 30 km. Wiocha przejechana 2 razy w tę i nazad - nie ma takiego numeru... Zatrzymałem się, gdy zobaczyłem kobietę - mieszkankę wioski, rozpytuję - ona też nie potrafi wskazać szukanego numeru. Dzwonię ponownie, mówię, że jestem na miejscu, ale trafić nie mogę... od słowa do słowa okazuje się, że facet mieszka w Walentynowie, ale gdzieś pod Krzczonowem, czyli grubo ponad 120 kilosów od nas... Ale przecież dokładnie oglądałem mapkę na OLXie, gdzie jest zaznaczona miejscowość - i zaznaczony był właśnie Walentynów blisko Dęblina, a nie pod Krzczonowem... Mówię mu o tym, a on zdziwiony... Nie ma o czym gadać z kimś, kto nie potrafi sformułować własnego ogłoszenia. Zaś po paru dniach widzę to samo ogłoszenie z już zmienioną lokalizacją (choć też niezgodnie z prawdą, bo tym razem wskazał Krzczonów): KLIK
Dzwonię dalej: Sarnów pod Łukowem, dwa egzemplarze do sprzedania. Z jednym właścicielem się umówiłem, a drugi... nieeeee, już sprzedał 5 miesięcy temu (a ogłoszenie ciągle wisi: KLIK )... ale brat ma simsona, może sprzeda... :-))) Trafiłem na gadułę; simson brata jest "w dobrym stanie", pytam o dokumenty - noooo, dowodu nie ma, umowa spisana z jakimś panem, który nie żyje od 8 lat... :-))) Dałem sobie spokój.
Jadę do tego Sarnowa. Znów parę km polną drogą, samochód zakurzony z każdej strony, nawet pod maską. Dojechałem, znalazłem. Właściciel - młody chłopaczek, z rozmowy wynika, że kupuje simsony, remontuje i sprzedaje. Oglądam: wypicowany z wierzchu (zdjęcia w necie robią wrażenie, stąd zapewne cena 4.200 zł), zrobiony na sprzedaż, aby "po taniości", ale żeby było na co spojrzeć. Opony stare, popękane konkretnie na całym obwodzie, do osnowy. Dekiel na karterze przykręcony na jedną śrubę (pewnie przy pozostałych otworach zostało tylko wspomnienie po gwincie). Ale dobra, chcę się przejechać. Silnikowi brak mocy, po 200 metrach gaśnie i nie daje się odpalić. Zawracam i pcham z powrotem, po jakimś czasie z trudem odpala znowu... ale już się wyleczyłem z zakupu. Odjeżdżamy.
Następny na liście był egzemplarz znajdujący się z drugiej strony Łukowa: KLIK . Dzwoniłem przez parę godzin, właściciel nie odpowiada... Więc dajemy sobie spokój.
Tarabanię jeszcze do Komarówki Podlaskiej; jest sporo km dalej, ale od paru miesięcy stoi tam stara MZ RT, którą chciałem obejrzeć. Niestety, spóźniłem się, tydzień temu została sprzedana. Rezygnuję więc z jazdy tam, choć po drodze jest Wohyń, w którym ponoć jest simson na sprzedaż - ale już na fotkach z ogłoszenia widać, że w strasznym stanie, do tego "stuningowany" sposobem wiejskim, więc nie ma sensu się tam wybierać.
Ostatni z listy: zielony simson z Borek za Kockiem. PILNIE do sprzedania: KLIK (teraz podany Radzyń Podl., wcześniej było prawidłowo - Borki - nie rozumiem, dlaczego ogłoszeniodawcy podają albo nieprawidłową lokalizację, albo zmieniają na coraz dalej... :-))) ). Dzwonię od paru godzin - zero odzewu. Ale decydujemy się z synem tam podjechać, może na miejscu dowiemy się u ludzi, gdzie mieszka człowiek, który PILNIE chce sprzedać. Okazuje się, że Borki to jednak duża miejscowość (nawet nazwy ulic są :-) ), więc nie ma sensu pytać mieszkańców... ale stał się cud - ktoś odebrał telefon! Jakiś dzieciak mówi mi, że zawoła tatę. Czekam parę minut. Odzywa się męski głos, mówię więc, że jestem w Borkach i chętnie PILNIE obejrzę, skoro PILNIE chce sprzedać. Ten jednak zaprasza na jutro... bo dziś to nie... Drążę temat: okazuje się, że pojechali gdzieś parę km dalej na inną wioskę, do rodziny. Mówię, że jutro przyjeżdżał tu nie będę, a jeśli problemu z jego strony nie ma, to chętnie podjadę do nich i pogadamy, obejrzymy... Po oporach z jego strony - jest zgoda. Jadę. Na miejscu okazuje się, że sprzęt jest zmaltretowany do cna, zniszczony, pogięty i odrapany (teraz już wiem, dlaczego fotka w necie pokazuje tylko jedną stronę, tę "ładniejszą"). Jeździło na nim stado chłopaków. Pytam, ile facet jest w stanie opuścić z żądanych 2.700 zł - na to on pyta, ile ja bym zaproponował. No to mówię, że zaproponuję po jeździe próbnej; odpalam, jadę. Silnik ledwo ciągnie - niby zwiększona pojemność do 70 cm, ale zajechany. Po 50 m spada linka gazu z manetki... dogania mnie biegiem syn właściciela i pokazuje, jak trzeba ją włożyć z powrotem na miejsce :-)... Po 100 m zawracam. Po drodze jeszcze trzy spadnięcia linki i dwa wylatujące biegi. Odstawiam sprzęt i mówię, że nic panu nie zaproponuję, bo mógłbym go moją propozycją obrazić. W istocie - nie dałbym więcej niż tysiąc. Życzę powodzenia w sprzedaży i odjeżdżam. Za tydzień widzę w ogłoszeniu, że cena... poleciała na 3.000, kolejny tydzień - już 3.100, teraz znów 3.000... O, ludu - myślę sobie - chyba chodzi po prostu o to, żeby na siłę od kogoś wyrwać te 2.700...
Wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, że niedługo zrobimy jeszcze jednego "tripa", tym razem w kierunku Warszawy - i to już będzie ostatnia taka podróż. Jeśli nie znajdziemy, kupujemy w okolicy jak najtańsze padło, żeby tylko papiery miało, i remontujemy od podstaw.