Jeździłem kiedyś Oplem Corsą B 1.5 Diesel z 1995 roku. Nakulałem nią 40 tys. km w niecały rok. Jeździła bardziej miękko i komfortowo niż Swift. Miała przy tym podobne właściwości jezdne, ale nie pogarszające się zanadto przy obciążeniu. Autko bez felerów ergonomicznych, z dużo lepiej wykończonym wnętrzem, dwie klasy lepszą wentylacją i hamulcami, które nie wymagały kopania z volley'a żeby zadziałały. (Moje pierwsze hamowanie Suzuką skończyło się o parę metrów dalej niż chciałem. - Jezu, czy w tym samochodzie działa serwo? - pomyślałem wtedy).
Corsa miała parę elementów niedopracowanych - bywało, że fabryczny immobilizer skutecznie zabezpieczał auto przed... właścicielem, woda tryskała spod prawego przedniego koła wprost na alternator, przedni spojler służył za pług na nie odśnieżonych drogach. Diesel był wyjątkowo upierdliwy na dłuższych trasach. Rechotał w niskich częstotliwościach, bardzo dokuczliwych, gdy trzeba ich słuchać przez ponad półtorej godziny. Samopoczucie po kilkuset kilometrach jazdy nazywałem "Syndrom Wielkiego Dudniącego Łba".
Po za tym Corsa napędziła mi kiedyś strachu, gdy w czasie jazdy w kabinie zaczęło śmierdzieć przypalanymi kablami, a zanim poszukałem miejsca do przymusowego postoju, poczęło nawet lekko dymić. W panice odłączałem akumulator i przezornie wyrywałem z uchwytu gaśnicę. Tak usmażył się mały przekaźnik sterujący pracą regulatora napięcia alternatora.
"Jajco" cieszyło mnie tylko przy tankowaniu. 4,4-4,8 litra ON na 100 km. Pożegnałem je bez płaczu. Nawet z pewną ulgą, bo miało pokręconą powypadkową przeszłość i przez to nigdy nie ufałem mu do końca, a to nie służy psychicznemu komfortowi jazdy.
Przewaga Opelka w paru punktach nad Suzuki i różnica wieku konstrukcji, nie uzasadniała tak dużej różnicy w cenach porównywalnych wersji Corsy i Swifta (lekko licząc 7 tys. zł). Nawet przy założeniu, że Suzuki byłoby porównywalne do Opla pod względem niezawodności, a według wszelkich statystyk jest dużo lepsze.